[przeczytanie tego wpisu zajmie Ci… 12 minut]
467 milionów użytkowników, 106 milionów aktywnych użytkowników miesięcznie, 70% użytkowników pochodzących z USA, 1,5 miliona grup, dostępność w 24 językach i 10 000 pracowników w 30 biurach na całym świecie. To LinkedIn w liczbach. W każdej sekundzie do portalu dołącza dwóch nowych użytkowników. Ostatnio coraz częściej korzystam z LI. Odkrywam jego tajemnice, zakamarki i uroki. Jak się okazuje, zalet jest całkiem sporo, ale zanim dojrzałem do tej przyjaźni, musiało minąć sporo czasu.
Przyszłość LinkedIna długo pozostawała niejasna. Raz planowano globalną ekspansję, drugim razem prawie padał. Potem były problemy z aktualizacją profili użytkowników (czy ktoś ma jeszcze stary widok konta?). W końcu Marek Cukrowa Góra (Mark Zuckerberg dla niewtajemniczonych) ogłosił, że buduje Facebooka dla biznesu (czekamy…). W 2016 roku podano do mediów informację, że za kwotę 26,2 miliarda dolarów portal przejmuje sam Microsoft. W końcu LinkedIn zabrał się za siebie i… odświeżył aplikację. I w końcu zaskoczyło!
MAMA SOCJOMANII KOMENTUJE
Przynajmniej u mnie. Ale dlaczego? O tym za chwilę. Najpierw jeszcze kilka przemyśleń. Na poważnie z platformą spotkałem się po raz pierwszy na szkoleniu z mamą Socjomanii, Kasią Młynarczyk, która uczyła mnie jak zaprzyjaźnić się z interfejsem i odnaleźć się w meandrach podstron, submarek i narzędzi. Od tego, skąd inąd świetnego spotkania i warsztatu, minęło relatywnie mało czasu, bo około 2 lata, jednak dla LinkedIna to prawie inna epoka!
Korzystając ze znajomości z Kasią, poprosiłem ją o komentarz. Nie zapytałem, dlaczego warto używać LinkedINa, bo odpowiedź na to pytanie można znaleźć jednym z 1436 poradników w sieci. Zapytałem, kto tak naprawdę świadomie używa tego medium (poza rekruterami oczywiście). Oto komentarz:
W kontekście grupy odbiorców – użytkowników LinkedIn rozwija się z dynamiką ponad 30% r/r w ostatnich dwóch latach. Kiedy myślimy o tzw. business decision makers (których możemy określić mianem osób na stanowiskach manager +) ich liczebność na Linkedin w Polsce sięga ponad 600 tysięcy. Dzięki dokładnemu panelowi targetowania (Linkedin Ads Manager) jesteśmy w stanie sprawdzić liczebność większości stanowisk w konkretnych branżach i ocenić potencjał ilościowy. Z roku na rok jest on coraz większy.
Pojawiają się również nowe branże. Facebook, który ogłosił wprowadzenie zmian w zakresie kierowania ofert rekrutacyjnych i otwarcia się na rynek HR będzie musiał najpierw przekonać użytkowników do zmiany podejścia w kontekście profilu osobowego i uzupełnienia danych o stanowisku pracy i miejscu pracy. Pracując z managerami wyższego szczebla i kadrą zarządzającą podczas szkoleń i projektów konsultingowych mam informacje z pierwszej ręki: LinkedIn traktowany jest jako serwis biznesowy, miejsce, gdzie tworzymy swój profesjonalny wizerunek, nawiązujemy kontakty i coraz częściej budujemy relacje ale też wiarygodność i widoczność w konkretnych tematach/aspektach branży. Dzięki konsekwentnej polityce i strategii LinkedIn, który oferuje coraz więcej możliwości profesjonalistom, coraz więcej osób ze świata biznesu buduje w serwisie swój własny biznesowy ekosystem działania.
LinkedIn jest więc faktycznie postrzegany jako platforma dla profesjonalistów, piszących o profesjonalnych tematach w profesjonalnych firmach. Słowo profesjonalizm jest i było kluczem. Jednak do niedawna ten cały PROFESJONALIZM, ograniczał się do… pozwolę sobie na kolokwializm… publicznego brandzlowania się. Taki sukces, taka nagroda, takie osiągniecie, taki zysk, taka współpraca. OK. Po to między innymi powstał LinkedIn. Obserwując jednak jak bardzo się zmieniły się obecne w nim treści, zaczynam się do niego przekonywać i rozumieć, jak z tego narzędzia korzystać.
W KOŃCU COŚ INNEGO NIŻ KOTY!
Lol content i koty w kosmosie na keyboardzie są śmieszne. Potwierdzam też, że są czasem potrzebne. Sam nie raz zatraciłem się w pętli czasu, oglądając przez 30 minut samoodpalające się materiały video. Do tak zwanego „końca internetu” na szczęście jednak nie dotarłem. Oglądając jednak codziennie Facebooka i w pracy, bo obsługa mediów społecznościowych jest w moim zakresie obowiązków, i w domu, stwierdziłem, że już po prostu czasami mnie męczy. Oczywiście można tak spersonalizować news feed, żeby wyświetlało się tylko to, co naprawdę chcemy widzieć, ale czy ktoś chce poświecić 12 godzin swojego życia na zmienianie ustawień? Znamy Marka i doskonale wiemy, że za tydzień zmieni edge rank i na nic zda się nasze kilkugodzinne klikanie w kolejne posty „Nie chcę tego widzieć” lub „Wyświetlaj mniej tego typu postów”.
I tutaj z pomocą przychodzi LinkedIn. Poza niezwykle irytującą funkcją przymusu oglądania prawie wszystkiego, co członkowie Twojej sieci „polecają”, z LinkedIna korzysta się całkiem dobrze. I co istotne, znajduję tu naprawdę wartościowe treści. Profesjonalne i inspirujące, ale także lifestyle’owe i po prostu ciekawe. Nie widzę tam 32 materiałów video z America’s Got Talent albo informacji, że mój znajomy bierze udział w wydarzeniu „W 2017 roku zjem 2 tony popcornu”.
ŚWIADOMIE POŚWIĘCANIE CZASU
Przeglądając Facebooka lub Instagram, po prostu scrollujesz. Scrollujesz, scrollujesz, scrollujesz i nagle budzisz się 40 minut później. Mechanizm działania LinkedIna jest przecież jednak niemal identyczny – zainteresować Cię i utrzymać w aplikacji jak najdłużej. Tutaj jednak, gdy jakiś wpis wyda mi się naprawdę ciekawy, świadomie poświęcam czas, żeby go przeczytać. Dobrym przykładem jest Business Insider, który jest obecny i na FB i na LI, z tą różnicą, że treści z Insidera częściej pochłaniam właśnie korzystając z LinkedIna! Robię to w 100% świadomie. Różnica więc polega na tym, że po kliknięciu kciukiem w ikonę aplikacji z literkami „in”, zawsze wynoszę jaką wartość, wiedzę lub inspirację. I to zachęca mnie do kolejnych odwiedzin.
NIEDOPRACOWANY, ALE CORAZ BARDZIEJ PRZYJAZNY*
I znowu odniosę się do Facebooka. Portal Zuckerberga to uporządkowany chaos dla wtajemniczonych. Jeśli miałbym uczyć się wszystkiego od nowa, to albo zajęłoby mi to sporo czasu, albo bym się poddał. LinkedIn jest (już jest, bo nie był), o wiele prostszy. „Główna”, „Moja sieć”, „Wiadomości”, „Powiadomienia”, „Oferty pracy”. I tyle! Dla wtajemniczonych jeszcze „Grupy” i „Pulse”, którego podobno zamykają / już zamknęli i „Slideshare”. Natomiast najnowsza aktualizacja appki Facebooka na iOS mnie przeraziła – Wydarzenia, Strony, Grupy, Reagowanie na sytuacje kryzysowe, Miejsca w pobliżu, Gry błyskawiczne, Kod QR, Sklepy, Moves (?), Najpopularniejsze transmisje, Znajdź sieć Wi-Fi, Promowane aktualności, Oferty, Protect (?), Przewodniki po miejscowościach, Tego dnia, Pogoda, Sport, Grupy kupna i sprzedaży, Aplikacja, Znajomi w pobliżu, Rekomendacje, Skróty. Brakuje tylko lokalizatora najbliższej fontanny ledowej i kontaktu do najczęściej wybieranego w okolicy dealera narkotyków…
Doskonale rozumiem zamysł Facebooka – utrzymać użytkownika jak najdłużej w aplikacji i sprawić, bym w jednym miejscu miał wszystko na wyciągnięcie ręki. A konkretniej kciuka. Fajnie…, ale po co? Dlaczego w tak skomplikowanej formie? LinkedIn z kolei, po dłuuugim okresie totalnego niedostosowywania się do potrzeb użytkowników, w końcu się zmienił. Stał się prostszy. A w prostocie siła!
*Nie może być jednak tak cukierkowo – dobór słowa nie jest przypadkowy. Brak możliwości zobaczenia komentarzy pod niektórymi rodzajami postów na LI doprowadza mnie do szału! Eksponowanie treści sprzed trzech dni czasem przez dwa kolejne pod rząd jest mało atrakcyjny z punktu widzenia odbiorcy, a kompletne niedostosowanie narzędzi dla administratorów company page’ów do potrzeb osób nimi zarządzających, bardzo drażni. Tutaj punkt dla Marka i jego zespołu!
WRITE AN ARTICLE
I jeszcze mały szczegół. Wersja polska do niedawna bardzo różniła się od wersji angielskiej. To logiczne, że przecież w serwisie dla profesjonalistów wszyscy mówią (lepiej lub gorzej, ale mówią) i czytają po angielsku. Zrozumiałe jest więc i to, że nowe funkcje pojawiają się najpierw w tej wersji językowej. Dlaczego jednak w wersji polskiej przez prawie pół roku nie można było „napisać artykułu”, kiedy Twój profil w końcu się zaktualizował i dostał nową szatę graficzną? Ile się nagłowiłem, by znaleźć komendę / przycisk / funkcję NAPISZ ARTYKUŁ**, tak jak dawniej robiło się to z poziomu Pulse’a. Szukałem na forach, sprawdzałem poradniki, odwiedziłem prawie każdy zakamarek LinkedIna. Ba! Napisałem nawet do koleżanki (cześć Alicja!), która kiedyś pracowała dla portalu! I nic… Co się okazało? Wystarczyło zmienić język na angielski i już mogłeś WRITE AN ARTICLE*** lub opublikować zdjęcia, zaś w polskiej wersji mogłeś tylko opublikować post lub wrzucić zdjęcie. Na szczęście zmian w wersjach językowych jest już coraz mniej. Jednak od czasu do czasu polecam zmienić język, by sprawdzić dostępne możliwości. W związku z faktem, że 70% użytkowników LI jest USA, tak samo jak i sama firma, aktualizacje zawsze pojawiają się najpierw w wersji angielskiej.
**Wracając na chwilę do funkcji „Napisz artykuł” – dlaczego nie ma tego narzędzia dla company page’a? Nie wiem… Mi udało się wymyślić system wrzucania artykułów na profil, którym się opiekuję, ale z moich obserwacji wynika, że nie każdy poznał ten trick.
***Istotne – artykuły na LinkedInie są po prostu wizualnie estetyczne. Wyglądają jak materiały na blogach lub regularnych portalach internetowych. Można edytować tekst, dodać różnego rodzaju zdjęcia, edytować ich położenie, zaciągać materiały video, wstawiać cytaty. Wszystko wygląda naprawdę schludnie. Ja złapałem bakcyla publikowania treści, używając tego narzędzia. Polecam! I można osiągnąć naprawdę dobre zasięgi, w porównaniu z Notatkami na FB.
MYŚL KOŃCOWA
Nie jestem ewangelistą LinkedINa, nikt nie płaci mi kampanię promującą tę platformę (a mógłby :D), od Facebooka się nie odwrócę, bo po pierwsze generuje świetne zasięgi i pozwala dotrzeć do nowych odbiorców; po drugie i tak będę przeglądać news feed, bo jest to po prostu uzależniające. Doszedłem jednak do tego etapu, w którym więcej uwagi poświęcam tej drugiej appce z niebieskim logotypem. I szczerze przyznam, że czasem większą satysfakcję daje mi 10 „poleceń” pod wpisem na LinkedInie, niż 10 „like’ów” na FB, ponieważ wiem lub przynajmniej mam nadzieję, że „polecenie” otrzymałem od kogoś, kto faktycznie przeczytał mój tekst, a nie kliknął automatycznie kciuka w górę. Ale spokojnie, like’i też lubię – nie krępujcie się. Będę wdzięczny za każdą formę docenienia tego wpisu.
Dziękuję!
A i najważniejsze. Zapraszam do mojej sieci: www.linkedin.com/in/michalzalewski
PS. Wiecie dlaczego jeszcze coraz bardziej lubimy się z LinkedInem? … bo dzięki sporej aktywności przez kilka ostatnich miesięcy dostałem już 3 oferty współpracy! To bardzo mobilizuje!
Nie wstydź się! Polub mój fanpage na Facebooku! KLIKnij w obrazek. Dzięki!